Od ponad dziesięciu lat pracowałam jako pielęgniarka w dużym miejskim szpitalu. Każdy dzień był taki sam — pacjenci, zasady, stres. Mimo wszystko kochałam swoją pracę. Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Do szpitala wszedł mężczyzna. Ubrania brudne i podarte, włosy skołtunione, twarz zmęczona. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. Ludzie odwracali wzrok. Tylko ja zauważyłam jego oczy — pełne bólu i rozpaczy.

„Pomocy…” wyszeptał, chwytając się za klatkę piersiową.
Zgodnie z przepisami nie mogłam go przyjąć bez dokumentów. Ale nie potrafiłam przejść obojętnie. Posadziłam go, podałam tlen, zmierzyłam ciśnienie, zrobiłam zastrzyk. Po chwili oddech się uspokoił, a on spojrzał na mnie z wdzięcznością i wyszedł.
Następnego dnia wezwano mnie do dyrektora.

„Złamała pani zasady,” powiedział chłodno. „Jest pani zwolniona.”
Nie pomogły żadne tłumaczenia. Wyszłam z biura z łzami w oczach.
Trzy dni później wracałam do domu, gdy zobaczyłam znajomą sylwetkę przed blokiem. To był on — ten sam „bezdomny”, lecz teraz w eleganckim garniturze, z zegarkiem na ręku i spokojnym uśmiechem.
„To… pan?” zapytałam z niedowierzaniem.
„Tak,” odpowiedział. „Tego dnia miałem wypadek, byłem w szoku. To pani uratowała mi życie.”
Okazało się, że jest właścicielem dużej firmy, milionerem. Gdy dowiedział się o moim zwolnieniu, postanowił mnie odnaleźć.
„Cenię ludzi, którzy kierują się sercem, nie tylko zasadami,” powiedział. „Czy chciałaby pani pracować ze mną jako moja osobista pielęgniarka?”

I tak — z upokorzonej pracownicy stałam się zaufaną pomocnicą wpływowego człowieka. Los mnie ukarał, ale też wynagrodził. Dobro nigdy nie jest daremne.